Agata Puścikowska |
Zielone – gdy młodsze, czarne – gdy dojrzałe. Wewnątrz witaminy, i ten smak… Lecz żeby dobro wypłynęło na wierzch, potrzeba prasy i pracy.
Fot. Henryk Przondziono |
Daleko, gdzieś między Rzymem a Viterbo, w miasteczku Castel Sant’Elia, czyli w Zamku Świętego Eliasza, na szczycie wzgórza nad Doliną Suppentońską rośnie gaj. W gaju co roku dojrzewa prawie 200 niewysokich, zielonkawo-szarawych drzewek oliwnych. Z ich malutkich owoców polscy księża michalici, wraz z włoskimi przyjaciółmi, tłoczą oliwę. A chociaż brzmi to jak bajka, jest prawdą, pachnącą nagrzaną słońcem włoską ziemią i okraszoną energetycznymi skwarkami polskiej gospodarności.
Gospodarstwo
Drzewka otaczają papieskie sanktuarium Matki Bożej Skalnej. Dawno temu posadzili je wcześniejsi gospodarze tego miejsca, niemieccy franciszkanie. Polscy michalici natomiast przybyli do Castel w 1982 r., a sprowadził ich Jan Paweł II. Czy papież wiedział, że polski duch w Zamku św. Eliasza poradzi sobie z duszpasterstwem, parafią, zarządzaniem maryjnym sanktuarium i jednocześnie z uprawą oliwek? Nie wiadomo. Dość, że michalici, choć początkowo wiedzieli o uprawie oliwek mniej niż Włosi o uprawie buraka, szybko zauważyli lokalną zasadę: żeby żyć we Włoszech na prawach szanowanych gospodarzy, trzeba własną oliwę produkować. W okolicy Castel, jak i w całych prowincjonalnych Włoszech, nie mieć swojskiej oliwy z oliwek to (prawie) nie istnieć. – Uczył nas wszystkiego stary Włoch – wspomina br. Włodzimierz, który przybył do Castel w 1986 r. – Przekazał nam wszystkie włoskie tajniki uprawy oliwek, a potem tłoczenia dobrego oleju. Gdy kilka lat później do Castel zjechał też kleryk Piotrek Burek, uprawa drzewek była już dla michalitów jak oliwkowa pestka. W styczniu lub lutym drzewka oliwne przycina się, bo – jak mówi stare włoskie przysłowie – oliwka prosi gospodarza: „uczyń mnie biedną – ja uczynię cię bogatym”. Teren wokół drzewek musi być też idealnie wyczyszczony, wszelkie zanieczyszczenia, choćby gnijące liście, szkodzą zbiorom. I wiadome w końcu się stało, że zielone i czarne oliwki to te same owoce, tylko mniej lub bardziej dojrzałe. – Przy oliwkach było i jest roboty na cały rok. Ale przed mechanizacją najcięższa praca zaczynała się w listopadzie – opowiada, przysiadając na wiekowym murze, okalającym gaj oliwny, ks. dr Piotr Burek, dziś przełożony michalitów w Castel Sant’Elia. – Kiedyś zbiór był wyłącznie ręczny i trwał nawet dwa miesiące. Co kilka dni z partiami oliwek jeździło się do… młyna.
Tak o włoskiej tłoczarni oliwy na zimno, metodą tradycyjną, mówią polscy michalici. We młynie całą noc czekało się na własną oliwę. A potem z pełnymi bukłakami wracało się do Castel, ładowało samochód kolejnymi oliwkami, i z powrotem do tłoczarni. Nie można było zawieźć całych zbiorów naraz, bo oliwka to owoc wymagający: trzeba ją tłoczyć natychmiast, gdy jest świeża. A dziś kończy się właśnie oliwkobranie Anno Domini 2012. Klerycy michaliccy szósty dzień z pomocą maszyn uwijają się nad i pod (ostatnim już) oliwnym drzewkiem. Na trawie ląduje zielona siatka. Potem w ruch idzie pneumatyczny drapak, który przeczesuje listki i gałązki. A oliwki, jak zielono-czarny deszcz, spadają na siatkę. Do akcji wkracza kleryk Kamil. Jak nauczyło go dzieciństwo na polskiej Orawie, metodą znaną z opanowywania jabłonek, wdrapuje się na oliwkę – i daje radę najwyżej rosnącym owocom. A potem wszyscy zbieracze rwą te oliwki, którym jednak spaść się nie chciało. – Jak przełożony dojrzy, że którąś maleńką przeoczyliśmy, to dopiero będzie gadania – śmieją się klerycy. Zwijają zieloną płachtę, turlają się w niej setki owoców. Oliwki lądują w wielkim pojemniku. Wszyscy zbieracze biją brawo: udało się! Tegoroczne oliwkobranie – wyjątkowo jak na listopad pogodne i ciepłe – dobiegło końca.
Aby przeczytać dalszą cześć artykułu kliknij TUTAJ.
Agata Puścikowska |
Prowadzą do Niej trzy drogi. Prosta i długa, kręta i zawiła oraz stroma, jak strome bywają schody do macierzyństwa…
Fot. Henryk Przondziono |
Matka jest skromna, leciutko uśmiechnięta i skupiona tylko na Nim. I taka cicha, na uboczu wielkiego świata, wielkiego Rzymu, znanych sanktuariów, do których pielgrzymują głośne miliony. Wiadomo, w grocie cisza musi być. Bo Dzieciątko dopiero co urodzone. I śpi.
Drogi do Matki
Trudno krótko, a skrupulatnie opisać Castel Sant’Elia, czyli Zamek Świętego Eliasza. Miasteczko leży na zboczu 200-metrowej Doliny Suppentońskiej, jakieś 50 km na północny zachód od Rzymu. Maleńkie, stareńkie, przepiękne. Ze starożytnego centrum krętymi uliczkami, a potem lipową aleją można dotrzeć do zbocza doliny. I tu właśnie najczęściej zmierzają niepłodne małżeństwa z Włoch i całego niemal świata. Na uboczu i miasta, i świata, nad przepaścią niemal stoją klasztor michalicki i bazylika św. Józefa. Nieco niżej bazylika św. Eliasza. A chociaż wszystkie te miejsca piękne i warte uwagi, to pielgrzymi kierują się jeszcze dalej. Do zawieszonej na tufowej skale groty Matki Bożej Skalnej. Matki, która dzieci daje. Do Matki Bożej Skalnej i Syna prowadzą tak naprawdę trzy drogi. Pierwsza droga, najstarsza i najdłuższa, zwana Drogą Świętych, ciągnie się od dołu, od bazyliki św. Eliasza, naturalnymi ścieżkami przyczepionymi do podnóża zbocza Doliny Suppentońskiej. Tą drogą od VI w. po Chrystusie zmierzali najpierw pustelnicy, potem mnisi benedyktyńscy, święci Anastazy i Nonnozy, kanonicy Świętego Ducha.
W XVIII w. drogę odkrył sługa Boży brat Rodio (który stworzył drogę numer dwa). Sto lat później zmierzali tędy bracia mniejsi z Saksonii. To oni nadali sanktuarium kształt obecny i zarządzali nim przez 90 lat. 15 sierpnia 1912 r. sanktuarium oddano w posiadanie Stolicy Apostolskiej, a kaplica Matki Bożej Skalnej została wyniesiona do godności bazyliki mniejszej. W 1982 r. niemieckich franciszkanów, na polecenie Jana Pawła II, zastąpili polscy michalici, którzy zarządzają miejscem do dziś. Druga droga to bardzo konkretne schody. Gdy br. Rodio, tercjarz franciszkański, przybył do Castel, by prowadzić życie pustelnicze, szybko odkrył, że Droga Świętych sprawia pielgrzymom problem: jest długa i niełatwo ją przebyć. Pustelnik postanowił więc wyżłobić tunel, przejście podziemne między miasteczkiem a grotą Matki Bożej. A chociaż ludziska się śmiali, bo kto on jest, ten Rodio, wielki architekt czy budowniczy, żeby takie cuda robić, to skromny brat zawziął się! Grzebał, dłubał, nadkruszony tuf wiadrami wynosił. I tak dzień w dzień, od rana do nocy.
Aby przeczytać dalszą cześć artykułu kliknij TUTAJ.